Projekt i wykonanie: M. Papuga

Drodzy Kombatanci i Mieszkańcy Brzozowej!

Po przeszło 60-ciu latach przyjechałam do ukochanej Brzozowej z najmłodszą siostrą Jadwigą, jej synem i wnuczką na kilka dni. Zatrzymaliśmy się u rodziny Mrozików na Wierzchowinie. Tu zetknęłyśmy się z różnymi opracowaniami na Brzozowej w czasie II wojny światowej, min. książką S. Berusa „Szli partyzanci”. Autor na str. 335 pisze: „Zmęczeni żołnierze jeszcze mocno spali, kiedy naprowadzeni przez chłopa Stanisława Wójcika, mieszkańca Słonej, zdrajcę i kolaboranta, Niemcy otoczyli kwaterę partyzantów i od strony lasu rozpoczęli atak”.

Od razu sprostuję ewidentne błędy w tych wydawnictwach. Jeżeli chodzi o mojego brata Stanisława Wójcika, to był on 22-letnim chłopcem, mieszkańcem Brzozowej. Nie mógł być zdrajcą i kolaborantem, bo od 1943 roku do końca okupacji ukrywał się przed Niemcami, a kiedy pojawiał się w domu, zawsze z bratem Edwardem stawaliśmy na warcie i pilnowaliśmy, czy od Gromnika nie jadą Niemcy. Natomiast w Słonej, to nie on prowadził Niemców, tylko pod lufami pistoletów Niemcy prowadzili jego.

Na stronie 343 Stanisław Derus pisze: ,,A co się stało ze zdrajcą, którym okazał się Stanisław Wójcik z Brzozowej? Sąd Polski Podziemnej wydał nań wyrok śmierci. Rozkaz wykonania wyroku otrzymał kpr Franciszek Pyrek z Zakliczyna, ale do wykonania wyroku już nie doszło. Tym niemniej zdrajca zginął wraz z całą rodziną, a dom jego został spalony. Samego Stanisława Wójcika aresztowano za współpracę z Niemcami i osadzono w areszcie MO w Gromniku.  Tam, zastrzelił go ppr. ,, Goliat ‘’ Czesław Gągola w dniu 19 czerwca w 1945 r. przykazując komendantowi posterunku, aby o tym nikomu nie mówił, lecz rozgłosił, że Wójcik zbiegł z posterunku. Zwłoki zakopano w piwnicy posterunku, a odkryto je dopiero w 1947 r. W procesie o zabójstwo Wójcika zasiadło na ławie oskarżonych aż 14 osób, m.in. brat ppr. ,,Goliata’’ Józef Gągola, skazany na 15 lat więzienia, komendant posterunku MO w Gromniku Czesław Kita i inni. Sam wykonawca zabójstwa Wójcika na posterunku ppor. Czesław Gągola PS. ,,Goliat’’ zginął tragicznie przed własnym domem z rąk funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa 8 sierpnia 1945 r. na skutek donosu miejscowych ludzi.”

Nadmieniam, że w czasie naszego pobytu w Gromniku pan Bajorek, który świetnie składa złamania, wymienił inne nazwisko zabójcy naszego brata. Jeśli chodzi o stwierdzenie ,, dom jego spalono ‘’, to prostuję, że spalono dom jego rodziców, którzy przez całą okupację byli prześladowani przez Niemców. Dziwi mnie, dlaczego nie pozwolono bratu stanąć przed sądem, przecież po wojnie karano za współpracę z Niemcami. Niestety, ktoś nie chciał dopuścić do uczciwego procesu, bo wyszłoby na jaw, że Stanisław Wójcik był przez całą okupację prześladowany przez Niemców. Jako jeden z pierwszych był na przymusowych robotach w Niemczech. Po ucieczce z robót był umierający na czerwonkę w więzieniu w Tuchowie. Kiedy był w stanie krytycznym, Niemcy pozwolili ojcu zabrać go do domu. W otoczeniu rodziny wrócił do zdrowia. Wtedy dość często proszono go, aby tłumaczył rozmowy handlowe z Niemcami, szczególnie na jarmarku. Być może znajomość języka niemieckiego, którą nabył w trakcie przymusowych robót w Niemczech, nasunęła podejrzenia co do współpracy z Niemcami.

Spokój po chorobie trwał jednak bardzo krótko, bo już w 1943 r. dowiedzieliśmy się, że Staszek jest na tzw. ,, czarnej liście ‘’, a to oznaczało, że musi się ukrywać przed Niemcami.

Pewnego razu został aresztowany. Aresztowano też Stanisława Gniadka (Olejarza). Obu więźniów związano i pod strażą 4-ch Niemców wieziono do Gromnika. Gdy w pewnym momencie trzech Niemców odeszło na rewizję bimbrowni, a czwarty zapalał papierosa, wtedy bratu udało się rozwiązać ręce i nogi sobie i współtowarzyszowi, który przynaglał do ucieczki. Brat  zaraz wskoczył do głębokiego rowu i to go uratowało, a jego imiennik wyskoczył na drogę i stał się łatwym celem dla Niemca.

Tej nieszczęśliwej nocy z 30 na 31 października 1944 r. szedł ukryć konia w Jastrzębi, bo tam już Niemcy konie pozabierali i w związku z tym miał nadzieję, że koń tam będzie bezpieczny. Wracając przez las, natknął się przez Niemców i został aresztowany. Jako więzień musiał iść pod lufami ich pistoletów tam, gdzie Niemcy go prowadzili. W pewnym momencie Niemcy zaatakowali partyzantów, a brat wykorzystał chwilę ich nieuwagi i uciekł. Wrócił do domu bardzo zgnębiony i powiedział, że Niemcy pobili naszych w Słonej, a on musi ukryć się gdzieś dalej, bo mogą go tu Niemcy szukać. Niemcy istotnie przychodzili często w poszukiwaniu brata. Przy okazji zabrali do łagru najstarszą siostrę Marię, potem ojca z zaprzęgiem, chociaż mama jeszcze leżała po porodzie , a ojciec jako inwalida z I wojny światowej był kulawy.

Maria uciekła z łagru podczas nalotu na Gromnik, dwa dni przed wyzwoleniem. Ojca Niemcy powlekli wraz z całym łagrem z Gromnika w kierunku Zakliczyna. Z doświadczenia wiem, że Niemcy chronili rodziny swoich współpracowników, a tutaj żadnej ochrony nie było. Dlatego nigdy nie uwierzę w plotkę, że brat współpracował z Niemcami i zdradził swoich.

Tej plotki do tej pory nie sprostowano, bo niewielu starszych mieszkańców Brzozowej czytało książkę Stanisława Derusa ,, Szli partyzanci ‘’, a my, mieszkając w województwie wielkopolskim, też wcześniej nie zetknęłyśmy się z tym opracowaniem.

Autor w/w książki uwierzył i w to, że cała dziesięcioosobowa rodzina Wójcików została wymordowana. Gdyby Stanisław Derus jeszcze żył, chętnie bym z nim porozmawiała, jako ta która ,, ożyła ‘’ wraz z ojcem i czworgiem młodszego rodzeństwa.

Trzeba stwierdzić, że nie wszyscy mieszkańcy Brzozowej podzielali zdanie Sądu Polski Podziemnej oraz chłopców z AK, którzy przyszli wymordować 10-cio osobową rodzinę i spalić jej dom. Zastali w nim tylko matkę i sześcioro nieletnich dzieci, bo Marię wywołał z domu Ukrainiec Franek ps. ,,Ołów’’, który przyszedł do nas około półtorej godziny przed napadem. Znaliśmy go już wcześniej, bo razem z bratem zdobywali żywność dla partyzantów. Ich stosunki koleżeńskie ostygły, kiedy Ukrainiec odmówił bratu pomocy w ratowaniu jego przyjaciela Tomasza Kuta, którego Niemcy aresztowali i wkrótce zamordowali.

Podczas napadu pierwszy strzał padł do matki z dzieckiem na rękach, które kula też zraniła w lewe udo. Drugi strzał padł w moim kierunku i trafił w staw lewej nogi. Stałam w pobliżu lampy naftowej, która w tym momencie zgasła. W ciemności chwyciłam za raczki dwóch młodszych braci i uciekliśmy do sąsiadów.

Ukryli nas małżonkowie Adolf i Zofia Ferencowie. Sprowadzili ze szkoły nauczycielkę, panią Janinę Bień, która przyszła wraz z żoną kierownika szkoły, panią Józefowicz. Obie udzieliły mi pierwszej pomocy, myjąc i bandażując postrzeloną nogę. Po ich wyjściu już nikt z napastników nie dobijał się do drzwi Ferenców. Dopiero po wielu latach dowiedziałam się, że nauczycielka potępiła postępowanie zabójców i nie wierzyła w zdradę Stanisława oraz tego, że tę zbrodnię popełnili nasi partyzanci, a nie Niemcy. Dowiedziałam się też, że Ukrainiec Franek brał również udział w tym napadzie, obstawiając wraz z innymi teren naszego obejścia, aby nikt z sąsiadów nie mógł udzielić pomocy i nie ugasił płonącego domostwa.

Ośmiotygodniową Jadwigę, 2,5-letnią Zofię oraz śmiertelnie ranną Marię przyjęli pod swój dach Leopold i Matylda Wróblowie. Do Marysi sprowadzili księdza, który po wysłuchaniu jej spowiedzi i udzieleniu sakramentów umierającym powiedział zebranym tam ludziom, że ginie niewinnie bohaterskie dziecko.

Pan Bolesław Potępa przygotował furmankę wymoszczoną słomą i pierzynami, zabrał mnie od Ferenców do Wroblów, gdzie zobaczyłam cierpiącą, ukochaną Marysię i płaczącą, poparzoną Zosię. Jadzi już nie było, bo pani Zofia Ferenc zaniosła ją do siostry naszego ojca, Heleny Wójcik, która miała maleńkiego synka Genia i mogła płaczące maleństwo nakarmić. Ciocia, choć miała liczną rodzinę, przyjęła i dość długo ją wychowywała. Zosią zaopiekowali się Ferencowie, a braci wzięli inni sąsiedzi. U Wróblów dowiedziałam się, że mama zmarła nad ranem i leży przed pogorzeliskiem przysypana śniegiem. Brat Edward (16 lat) też nie żyje – już postrzelonego oprawcy włożyli do worka i przywiązali do budynku, który potem podpalili. Marysia, choć sama ciężko ranna, wyniosła z ognia śmiertelnie ranną mamę oraz najmłodsze siostry i ułożyła na pierzynach przed płonącym domem. Dopiero teraz usłyszała jęki Edwarda, chwilę go szukała, a potem odcięła go od ognia i odniosła dalej. Niestety postrzelony i potwornie opalony też umarł. Mnie i Marysię pan Bolesław Potępa, mimo wielu niebezpieczeństw, zawiózł do szpitala wojskowego. Trzeba było przejechać przez Dunajec, a most był wysadzony. Pan Potępa postanowił przejechać rzekę, ale wóz zaczęło znosić, więc skoczył do lodowatej wody i mocno trzymał konie. Z pomocą pospieszyło mu czterech żołnierzy radzieckich, którzy wynieśli wóz na drugi brzeg. Wieczorem, 18 stycznia 1945 r. znalazłyśmy się w szpitalu wojskowym.  Marysię zaraz wzięli na operację, bo miała 7 kul w brzuchu. Po operacji żyła jeszcze 4 dni, mnie pewnie dano coś uspokajającego, bo obudziłam się już w innym szpitalu cywilnym w Zakliczynie. Byłam tu do zagojenia rany, a potem zabrał mnie stryj Jan z Kopruchówki. Ponieważ wciąż skakałam na jednej nodze ks. Józef Boduch postarał się dla mnie o miejsce w szpitalu w Gorlicach, gdzie podobno był dobry chirurg. W marcu wrócił nasz ojciec z łagru i zawiózł mnie do Gorlic. Tu też nie podjęto się operacji, więc kulę mam w nodze do dziś. Po powrocie ze szpitala w Gorlicach wyjechałam z bratem mojej matki do Potrzanowa w województwie wielkopolskim. W 1948 roku ukończyłam szkołę podstawową w Skokach, a w 1950 r. rozpoczęłam pracę, zajęłam się młodszym rodzeństwem i jednocześnie uczyłam się systemem zaocznym, zdobywając tytuł magistra matematyki. Za osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej zostałam odznaczona krzyżami: złotym i kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Bracia po zdobyciu zawodów wrócili w rodzinne strony, siostry skończyły studia i zamieszkały w pobliżu Poznania.

W 1955 roku wyszłam za mąż za Czesława Derę, który też zgodził się pomagać mojemu rodzeństwu i nasz dom stał się ich rodzinnym gniazdem , bo ojciec po tej tragedii, choć ożenił się z bardzo zacną wdową z Siemiechowa, nie był już zdolny do stworzenia dzieciom rodzinnego ogniska. Każde z pięciorga ocalonego rodzeństwa założyło rodziny i ma udane i wykształcone dzieci. Wśród 15 wnucząt naszej kochanej mamy jest lekarz, stomatolog, analityk medyczny, kapitan Wojska Polskiego, dietetyk i dwie nauczycielki, a pozostała ósemka ma minimum wykształcenie średnie. Mamy własne domy i dzięki Bogu oraz dobrym i mądrym ludziom, których wymieniłam i wielu innym, możemy cieszyć się życiem.

Henryk Jan Maniak, lekarz urodzony w Siemiechowie w swoim opracowaniu ,,Gertruda, zapomniana placówka Armii Krajowej w Gromniku” też powtarza wspomniane przeze mnie cytaty, ale na końcu drugiego cytatu dodaje od siebie dwa pełne zadumy zdania: ,, Może to była zemsta zza grobu Stanisława Wójcika… Różne były podejrzenia’’.

Wiem jednak, że nasza rodzina nie należy do mściwych. Przecież ojciec nie skorzystał z przysługującego mu odszkodowania za wyrządzone mu krzywdy, do czego skwapliwie namawiali go prawnicy, ale ojciec mając na uwadze fakt, że koszty odszkodowania poniosłyby rodziny morderców, zrezygnował z niego.

W tej samej pracy na stronie 92 podkreśla za Stanisławem Derusem, że ze wszystkich jednostek batalionu „ Barbara ‘’ losy oddziału „Radomyśla’’ są najmniej znane i zbadane. Złożyło się na to szereg przyczyn. Oddział składał się z żołnierzy różnych kompanii (…), którzy się wzajemnie nie znali i przez krótki czas nie byli jeszcze ze sobą zżyci. Od siebie dodam, że w tym oddziale byli żołnierze nie tylko z różnych kompanii, ale i z różnych narodowości, bo wśród poległych w ataku na Słoną znalazł się Rosjanin Iwan, który uciekł z obozu i przez kilka tygodni ukrywał się  w naszej stodole. Bardzo szybko uczył się naszego języka. Cała rodzina bardzo go lubiła. Mama robiła mu okłady, żeby wywabić numer obozowy i przygotowała cywilne ubranie. Ponieważ do nas dość często zaczęli przychodzić Niemcy i robili rewizję, Iwan poszedł do lasu, a potem wstąpił do AK.

Cytuję dalej ze strony 93: „Znamiennym jest fakt, że przez pięćdziesiąt lat żołnierz „Opona’’ o nieznanym nazwisku figurował na pomniku w Słonej i powszechnie był uważany za poległego, a teraz okazał się „redivivus”, czyli ożył.

My dopiero po 60-ciu latach zgłaszamy, że żyjemy.

 

Irena Dera, ur. 31.07. 1932 r.

Córka Stefanii i Antoniego Wójcików