Projekt i wykonanie: M. Papuga

Część V

Utworzono: środa, 21, marzec 2012

Z historii Brzozowej

Kazimiera i Bronisław Józefowiczowie

 

Wśród osób związanych z Brzozową w okresie II wojny światowej byli państwo Kazimiera i Bronisław Józefowiczowie. Los rzucił ich w te strony, aby lata wojny, lata biedy i strachu dzielić z mieszkańcami Brzozowej.

 

 

Pan Bronisław Józefowicz urodził się w Krościenku Wyżnym k/Krosna w rodzinie nauczycielskiej. Po śmierci ojca w 1916 r. rodzina w poszukiwaniu lepszego życia wyjechała do Wielkopolski. Z dwanaściorga dzieci wszystkie zostały nauczycielami i pracowały w okolicznych szkołach. Pan Bronisław osiadł w Bojanowie k/Poznania, tam pracował jako kierownik szkoły aż do wybuchu II wojny światowej. Ożenił się z  Kazimierą Gątarską. Licząc się z zagrożeniem ze strony Niemców (Bojanowo oddalone było 2 km od granicy niemieckiej) w lipcu 1939 r. wysłał żonę wraz z trzyletnią córeczką Marysią do krewnych do Siedlisk k/Tuchowa. Sam został, aby zabezpieczyć dokumenty szkolne i mieszkanie.

1 września 1939 r. Niemcy zajęli posterunki graniczne. W tej sytuacji Bronisław Józefowicz postanowił uciekać przed frontem. Jedynym środkiem lokomocji, jakim dysponował był rower, wobec czego po tygodniu dopiero znalazł się u boku żony i córki w Siedliskach, a niedługo potem Inspektorat Oświaty skierował go do pracy w Szkole Podstawowej w Brzozowej, gdzie pracował do końca wojny. Pan Józefowicz dużo czasu poświęcał szkole i uczniom, a jego żona zajmowała się rodziną i zawsze była gotowa pomagać sąsiadom i wszystkim potrzebującym. To w ich mieszkaniu w szkole przez całą wojnę ukrywała się rodzina uciekinierów. Lata biedy i strachu bardzo połączyły Józefowiczów z wieloma rodzinami w Brzozowej, a przyjaźnie te przetrwały aż do ich śmierci. Należy tu wymienić rodziny Marii i Edwarda Cieślów oraz Katarzyny i Franciszka Stępków, których często odwiedzali w latach powojennych. Ich córka Marysia bawiła się z dziećmi z sąsiedztwa, często były to zabawy ryzykowne. Co musieli czuć rodzice jedynaczki, kiedy ona z rówieśnikami woziła zboże, siedząc na stercie?  Niejeden raz przychodziła do domu z poobijanymi kolanami. Ale też jako dziecko była bardzo dojrzała – bardzo często wynosiła z domu jedzenie dla biedniejszych.

Przytoczę kilka zabawnych i mniej zabawnych historii, związanych z Józefowiczami, zasłyszanych od moich rodziców.

Otóż, brat pana Bronisława wrócił z tułaczki wojennej na początku 1940 r., a rodzina (żona i dwoje dzieci) czekała na nich w Brzozowej. Pewnego zimowego wieczoru zjawił się ktoś wynędzniały, zmęczony, ale dzieci nie poznały swojego ojca. Dopiero po chwili wszyscy rzucili się sobie w objęcia płacząc z radości.

Pewnego wojennego dyngusa moja mama poszła do Józefowiczów, aby uczynić zadość tradycji i oblała ich wodą podczas śniadania. Cała rodzina uznała za punkt honoru zrewanżować się na sąsiadce, stali więc z wiadrami w pogotowiu, podczas gdy mama schowała się w oborze lub w kurniku. Sąsiedzi zapewniali ją, ze już się rozeszli i nic jej nie grozi, ale mama do wieczora była w ukryciu, a tato w tym czasie przejął obowiązki opieki nad dziećmi i gospodarstwem, co wtedy nie było takie oczywiste jak dzisiaj.

Jednym z dzieci przebywających u p. Józefowiczów był bratanek (późniejszy aktor) Zbigniew Józefowicz. Jego siostra Danusia, wówczas może 10-12 – letnia dziewczynka, leżała kilka dni w gorączce, gdyż była chora na tyfus. Nie było w pobliżu lekarza. Mój tato pożyczył konie u sąsiadów Oleksyków i zawiózł chorą w nocy przez Polichty do Kipsznej, gdzie ukrywał się oficer, lekarz wojskowy. Po udzieleniu pomocy dziewczynka  wracała do zdrowia i żyła w świadomości, że ktoś narażał wtedy życie, aby ją ratować. Przyjechała więc 55 lat po wojnie do Brzozowej, złożyła na grobie mojego taty kwiaty i pomodliła się – zrobiła to, o czym myślała przez całe dorosłe życie. Dlaczego tak późno? Otóż, jak wspominała, po wojnie nie było łatwo, potem założyła rodzinę, rozpoczęła pracę – czas nie pozwolił jej wyrwać się z domu. Zrobiła to dopiero na emeryturze.

Inna historia związana jest z zakazem uboju zwierząt w czasie wojny, choć często dla przeżycia trzeba było to robić. Moi rodzice powiedzieli 4-letniemu wówczas Stasiowi, mojemu bratu, aby nic nikomu nie mówił. Kiedy rano pojawiła się w domu sąsiadka Józefowiczowa, Staś powiedział: „My wcale nie zabiliśmy świni”. Ubawiona tym stwierdzeniem sąsiadka powiedziała, że wie od Stasia, że nic takiego nie miało u nas miejsca. Tak to wtajemniczone dziecko nie zdradziło sekretu… A w czasie wojny groził za to Oświęcim.

Kiedy indziej Niemcy zgonili pod szkołę ok. 50 mieszkańców Brzozowej, związali im ręce i kazali leżeć przy ziemi. Podejrzewano, że są wśród nich partyzanci. Pani Józefowiczowa szybko powiadomiła proboszcza Brzozowej, ks. Boducha, z którym była zaprzyjaźniona. Ksiądz miał dar negocjacji, długo rozmawiał z niemieckim oficerem, który, jak się okazało, był w tym samym czasie i miejscu co ks. Boduch na froncie I wojny światowej. Ksiądz służył wtedy jako kapelan. W rozmowie kapłan przekonał  Niemca, ręcząc za to własną głową, że wśród obecnych nie ma bandytów i w taki sposób wszyscy zostali zwolnieni, a pani Józefowiczowa zorganizowała posiłek dla tych umęczonych i wystraszonych ludzi. Nic dziwnego, że takie sytuacje łączyły ludzi, mobilizowały pomoc, chęć dzielenia się tym, co mieli, a naprawdę niewiele wtedy posiadali.

Pod koniec wojny organizował się ruch partyzancki. W ścisłej konspiracji działacze Batalionów Chłopskich zbierali dla partyzantów żywność. Do pomocy angażowano oczywiście ludzi pewnych, którzy pomogą i jednocześnie nie zdradzą, nie doniosą do Niemców. Ponieważ mój tato działał w konspiracji i został z ramienia organizacji upoważniony do zbiórki żywności, zwrócił się z prośbą o pomoc m.in. do p. Józefowiczowej. Ta chętnie podzieliła się tym, co miała i też w tajemnicy pobiegła do ks. Boducha prosić o pomoc (jak widać kobiety w konspiracji miały największy problem z dochowaniem tajemnicy). Ksiądz zadeklarował pomoc i zapytał, kto we wsi jest tak odważny, a ona wszystko opowiedziała. Zabrawszy ofiarowane produkty, wróciła do mojego taty i obiecała, że ksiądz Boduch poszuka pomocy u znajomych. Ksiądz powiedział o tym sołtysowi Jasnocha, z którym się przyjaźnił. Wystarczyło jedno słowo sołtysa, aby cała rodzina pożegnała się z życiem. Tatuś unikał sołtysa, ale ten spotkał go pod kościołem i zapewnił, że dopóki on żyje, włos nikomu z głowy nie spadnie. Słowa dotrzymał. Widocznie sołtys Jasnocha nie był takim złym człowiekiem, jak go inni przedstawiali, a i ksiądz Boduch nie przyjaźniłby się z łotrem.

W 1944 rozstrzelano rodzinę Wójcików i spalono ich dom. Tam też ze wsparciem duchowym i pomocą materialną poszła p. Józefowiczowa. Zaopiekowała się dwojgiem ocalałych z pożogi dzieci. Zawsze pomagała potrzebującym, bez żadnych animozji charakterystycznych mieszkańcom Brzozowej.

Państwo Józefowiczowie po wojnie wrócili do Bojanowa. Tam trzeba było odbudować szkołę. Ale zmienili się mieszkańcy, panowała inna niż przed wojną atmosfera. Wrócili więc do Tuchowa, bo tu mieli rodzinę. Tam tez przeszli na emeryturę. Ich córka, lekarka z wykształcenia, pracowała w Tuchowie, przez wiele lat pełniąc funkcję dyrektora tamtejszego Ośrodka Zdrowia. Chętnie i często odwiedzali znajomych w Brzozowej, wspominali ciężkie czasy wojny oraz życzliwych ludzi.

Dziś, niestety, już nasi bohaterowie nie żyją. Natomiast w Tuchowie mieszka ich córka p. Maria Józefowicz Wójcik. Obecnie jest  na emeryturze i często odwiedza Brzozową oraz moją rodzinę.

 

 

Walentyna Cieśla - Nosal

 

b_250_0_16777215_00_images_stories_zdj._1.jpg

Przy Szkole Podstawowej w Brzozowej.

Od lewej: Kazimiera Józefowicz, Bronisław Józefowicz, ks. Władysław Berbeka, Marysia Józefowicz, Roman Gątarski.

b_250_0_16777215_00_images_stories_zdj._2.jpg

Ok. 1944 r. Siedzą od lewej: Sołtys Janocha, ks. W. Berbeka, Kazimiera Józefowicz, ks. Marcin Konicki, żona sołtysa Janochy.

Stoją od lewej: Emilia Jasnocha, druga osoba nierozpoznana, Bronisław Józefowicz (w muszce), osoba nierozpoznana, Janina Bień, osoba nierozpoznana, Mieczysław Potępa.